Barbara Zarówna

29 marca spotkaliśmy się z Panią Barbarą Zarówną, która opowiedziała swoją historię jako przykład losu dziecka wojny.

Wspomnienia Pani Barbary to bezcenna lekcja historii dla uczniów klas 5b i 6c, którzy mieli szczęście uczestniczyć w spotkanie:


Urodziłam się w 1939 roku, miałam 9 miesięcy w chwili wybuchu drugiej wojny światowej. Mieszkałam razem z rodzicami w miejscowości Aleksandrówka na Wołyniu, koło Rokitna Wołyńskiego. Kiedy nieco podrosłam, na Wołyniu rozpoczęły się tragiczne walki, tragiczne mordy.
W 1943 roku na moją miejscowość napadły bandy ukraińskie i wymordowały mieszkańców. Ci co cudem ocaleli musieli się chronić po lasach. Ofiarą tych mordów była moja siostrzyczka, dziewięcioletnia wówczas Halinka. Ja ocalałam tylko dlatego, ze moja mama poszła ze mną i z moim małym braciszkiem do Rokitna do cioci, która szyła sukienkę komunijną dla Halinki. Dzięki temu, że ciocia nie wypuściła nas na noc do domu, ocaleliśmy. Ojciec cudem ocalał – ocaliła go moja siostrzyczka. Tego dnia (22 maja 1943 roku) Halinka obudziła tatę i powiedziała mu, że Ukraińcy się zbliżają. Razem uciekali do pobliskiego lasu, ale seria z karabinów trafiła Halinkę – w plecy trafiła ją kula rozrywająca, a tato był ranny w ramię. Upadli, Ukraińscy myśleli, ze już nie żyją i się odwrócili. Wtedy tato wstał, wziął Halinkę na ręce i chciał uciec, wtedy Ukraińcy odwrócili się i znów zaczęli strzelać. Tato popatrzył na Halinkę, a ona była cała zakrwawiona z wnętrznościami na zewnątrz– wiedział, że ona tego nie przeżyje, położył ją i pobiegł do pobliskich krzaków. Do końca życia słyszał „Tatusiu, tatusiu. Ratuj!” Tatuś nie mógł jej uratować. Ukraińcy dopadli ciało Halinki i ranili ja jeszcze 17 razy bagnetami. Nasza wieś Aleksandrówka została doszczętnie spalona.
Halinka Pochowana została w zbiorowym grobie (36 osób) w Aleksandrówce.
Ci co ocaleli z pogromu, zostali wysłani do Rokitna do szkoły. Tam dokonali selekcji – silni do Niemiec do pracy, słabi – do obozu koncentracyjnego na Majdanek. Moi rodzice z nami zostali wysłani do obozu. Załadowano nas do wagonu bydlęcego, oddzielnie mężczyzn i kobiety z dziećmi, po kilkadziesiąt osób w jednym wagonie i wieziono nas na Majdanek. Pociąg zatrzymał się w Sadnach, naprzeciwko cieknącego kranu z wodą. Mnie tak bardzo chciało się pić i jeść. Wyszłam z wagonu, ukraińskiemu żandarmowi obok nóg i pobiegłam do kranu aby się napić. W tym czasie zatrzaśnięto drzwi i pociąg ruszył a ja zostałam sama na dworcu.
Zaczęłam biec za pociągiem, ale upadłam, rozbiłam sobie głowę, potłukłam łokcie i kolana,… i stał się CUD. Przez dworzec w Sarnach przechodził inspektor kontroli wewnętrznej na kolei i zobaczył dziecko na torach. Podbiegł do mnie, wziął mnie, zaczął pytać jak się nazywam, co ja tutaj robię. Miałam wtedy cztery lata. W mężczyźnie rozpoznałam swojego wujka i mówię „Wujek Kazio Kulikowski”. On na to: „A skąd ty wiesz?” „Bo ja rozpoznałam, wujek u nas był.” Wtedy wujek zaczął mnie wypytywać o rodziców i rodzeństwo. Wszystko mu opowiedziałam i wziął mnie do siebie do domu. W czasie wojny Niemcy szanowali kolejarzy, ponieważ potrzebowali kolei, potrzebowali transportu.
Wujek już wcześniej współpracował z partyzantami i po kilku tygodniach zapakował mnie i żonę na wóz i pojechaliśmy do lasu do partyzantów. Zabrał to co najpotrzebniejsze: maszynę do pisania (mam ją do dzisiaj), maszynę do szycia (ma ją moja córka) i jeszcze parę innych rzeczy. Dwa lata spędziliśmy w lesie. Mnie też dawano zadania. Pewnego razu Ukraińcy z Niemcami okrążyli nasz tabor (w taborze były kobiety z dziećmi) i trzeba było się ratować - przebrano mnie wtedy za ukraińskie dziecko (a po ukraińsku mówiłam bardzo dobrze, mówię do dzisiaj). Razem ze mną poszedł jeszcze jeden chłopiec. Jechaliśmy wozem prowadzonym przez Żyda, który wychowywał tego chłopca. Wcześniej bardzo często dokuczaliśmy sobie z tym chłopcem a teraz mieliśmy zadanie do wykonania. Naszym zadaniem było przejść przez ukraińską wieś i dać znać polskim partyzantom, że nasz tabor został okrążony. Gdy szliśmy to nawet Ukrainki dawały nam jeść, ponieważ mówiliśmy, że idziemy do babci. Informację przekazaliśmy i tabor został uratowany przez partyzantów.
W oddziale partyzanckim przeszłam ciężkie choroby – jedną na oczy, drugą był koklusz – choroba zakaźna. Dowództwo doszło do wniosku, że trzeba mnie zlikwidować, ponieważ moja choroba może zdekonspirować nasz oddział. Dwóch partyzantów oraz jeden rosyjski żołnierz, który trafił do oddziału ponieważ był ranny, wzięli mnie do lasu, daleko od oddziału, postawili mnie pod drzewem i wycelowali we mnie, a ja zaczęłam się śmiać. Wtedy Rosjanin wziął karabin od partyzanta i rzucił go na ziemię. Zabrał mnie na ręce, poszedł ze mną w głąb lasu i wyleczył mnie sacharyną.
Kiedy już wojska radzieckie wyzwoliły prawą stronę Wisły nastąpiła przerwa w kontrofensywie. Ja z ciocią została wysłana do Zamościa. Tam czekałyśmy na lepsze czasy. Wujek poszedł do II armii Wojska Polskiego, był ranny pod Wrocławiem. Wrócił do Lublina i tam spotkał mojego ojca, który wracał mojego ojca wracającego na Wołyń z przymusowych robót w Niemczech. Wtedy ojciec dowiedział się, że ja żyję. Wcześniej myślał, że ja już nie żyję. Wtedy ponownie zaczęłam mieszkać z moimi rodzicami, ale długo byłam dzieckiem dwóch rodzin. Jak tylko coś mi było to ciocia przyjeżdżała po mnie i zabierała mnie do siebie. Gdy było lepiej – wracałam do rodziców.
Wrócę jeszcze do sytuacji mojej rodziny w Majdanku. Udało im się wydostać z obozu dzięki wcześniejszej znajomości mojego ojca z Niemką pracującą w obozie. Rozpoznała go na Majdanku tuż przed piecami i wyciągnęła go, potem również mojego brata Julka i mamę. Po Julka przyszedł niemiecki oficer zabrał go mamie, która straciła trzecie dziecko. Mama nie wiedziała, że w ten sposób Julek jest ratowany i osiwiała. Niemiecki oficer był znajomym znajomej Niemki. Mama również została uratowana i cała trójka została przesiedlona na Dolny Śląsk niedaleko Milicza, gdzie urodził się mój młodszy brat Rysio. W Miliczu rodzice pracowali do końca wojny.
Pamiętam jak dowiedziałam się o tym, ze wojna się zakończyła. Razem z ciocią stałam w kolejce po chleb – chleb był na kartki i był czarny z plewami. Za chlebem ustawiały się ogromne kolejki i w takiej kolejce stałam z ciocią. W pewnym momencie usłyszałam płacz, krzyk, śmiech, radość, wystrzały – niesamowita sytuacja. Kolejka się rozpierzchła, ja podeszłam do pani, która wydzielała chleb i dostałam dwa chleby, byłam bardzo szczęśliwa.

Rodzina Pani Barbary przed wojną
Rodzice Pani Barbary

Wujek Pani Barbary, który uratował małą Basię

Oddział partyzancki, w którym 2 lata spędziła mała Basia


Pani Barbara dzisiaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz